Świętości szargać nie wolno. A
Warlikowski to przecież w Polsce świętość. Najlepiej „eksportujący” się polski
reżyser teatralny. W prasie polskiej zbiera same laurki. We francuskiej też, po festiwalu w Awinionie ukazywały się tylko pochwalne recenzje: peany wypisywała Liberation, Le Monde...Regularnie
ukazują się książki, opracowania, monografie na jego temat. Nawet najbardziej
nobliwi profesorowie Sorbony zachwycają się jego przedstawieniami i
piszą opasłe tomy o jego geniuszu. Profesor Masłowski i profesor Grudzińska
opublikowali przed kilkoma laty wiekopomne dzieło o „Złotym wieku teatru polskiego-od Mickiewicza i Wyspiańskiego do Grotowskiego, Kantora, Lupy i Warlikowskiego”. Tym samym znalazł się w panteonie wielkich twórców polskiego teatru!
Nie miałam więc wyboru. „Kabaret warszawski” Warlikowskiego
w Paryżu? Nic tylko ustawić się w kolejce po bilety i liczyć dni, godziny,
sekundy do spektaklu…Mistrz objawi mi nareszcie prawdę o moim mieście, usłyszę
to, czego żaden inny artysta nie ma odwagi mi powiedzieć. Zobaczę na scenie
mistrzostwo aktorskie, arcydzieło scenografii i reżyserii. Każde słowo będzie
prawdą objawioną, którą będę mogła spijać z ust gwiazdorów naszej sceny-Maćka Stuhra, Magdy Cieleckiej, Andrzeja Chyry czy Ewy
Dałkowskiej…Słowem, czeka mnie uczta: intelektualna, estetyczna, muzyczna…
W następnych scenach przenosimy się do Berlina schyłku
Republiki Weimarskiej. Mistrz sugeruje, że znajdujemy się w świecie inspirowanym „Kabaretem” Boba Fosse’a. Zygmunt
Malanowicz gra rolę konferansjera i zapowiada kolejne epizody berlińskie. Oglądamy
na wideoprojektorze Hitlera pozdrawiającego olimpijczyków w1936 roku w Berlinie. My na scenie
mamy również naszych sportowców ubranych w zgrabne gejowskie kostiumiki z lego
kibiców Legii na klatkach piersiowych. Mówi się raz po angielsku, raz po
niemiecku, innym razem z kolei wrzuca się kilka słów francuskich. W ten piękny
świat kabaretu wciska się stara gruba prostytutka, która nie chce „zejść ze
sceny”. Wywołuje śmiech. Podobnie jak podstarzali mężczyźni, z których
Warlikowski kpi ubierając ich w damskie pończochy. "Girlsy" też wywołują śmiech, gdy podaje się nazwy francuskich kabaretów. Ale w kolejnych scenach konferansjer tego
„warszawskiego” kabaretu przeistacza się stopniowo w replikę Adolfa Hitlera. Akcja przerywana jest songami, urywanymi dialogami, scenami
nieklejącymi z tym, co działo się przed chwilą.
W sumie jest nudno i ponuro, mimo kilku dowcipnych aluzji, ale spektakl ogląda się, jest miło-bo piękna wizualnie jest scenografia Małgorzaty Szczęśniak, mimo iż taka sama jak zawsze, z podziałem na przestrzeń dzienną „na pokaz”, i tę którą ukrywamy przed innymi (łazienkową). Z przyjemnością słucha się songów interpretowanych przez Cielecką oraz muzyki granej przez czteroosobową kapelę-popularne szlagiery, znane songi oraz
kompozycje Pawła Mykietyna.
Jednak po dwóch godzinach oglądania chaotycznej
myślowej gmatwaniny, gejowskich pośladków i neurotycznych deklaracji ich
właścicieli, opowieści o rżnięciu się, orgazmach niespełnionych i oglądaniu śliniących się gejów, postanowiłam wyjść z teatru. Druga
część miała być o szukaniu przez parę gejów
(James grany przez Piotra Polaka oraz Jamie przez Macieja Stuhra) orgazmu
poprzez terapię u doktor Li. A ponieważ przedstawienie oparte jest na kultowym
gejowskim filmie Shortbus, którego tematyka jest mi całkowicie obojętna,
więc sobie odpuściłam drugą część.
Nie znalazłam w tym przedstawieniu nic, co zasługiwałoby tak naprawdę na uwagę: przywiązuję ogromną wagę do słowa padającego ze sceny a dialogi były naprawdę bardzo miałkie. Uwielbiam oglądać dobrą grę aktorów a grali, jak to Warlikowskiego -źle. Ich gra była rozkrzyczana i neurotyczna. Nie skusiła mnie nawet, aby pomęczyć się na drugiej części, perspektywa oglądania ładnej buzi Maćka Stuhra. Patrzyłam na
widownię, która słuchała jak zahipnotyzowana solówek lidera kapeli, ale gdybym chciała posłuchać rocka i dobrej gitary, to przecież nie wybrałabym przedstawienia teatralnego. O scenografii już pisałam- może pierwszy raz robi wrażenie, ale gdy się ją ogląda już po raz kolejny...Widownia wpatrywała się jednak w migające światełka. Ale, mam wrażenie, bez emocji ani chyba refleksji.
Wiem, wiem, co chciał mi powiedzieć
Warlikowski: że totalna wolność seksualna przekłada się na poczucie wolności tout
court, że prawo do orgazmu jest równoznaczne z prawem do wolności, że powinniśmy się wyzwolić z filisterskich marzeń o rodzinie, domu, dzieciach. Tekstami Johna Van Drutena i filmem Shortbus pokazuje nam-popatrzcie-tak żyją inni- w Ameryce. Takie jest jego przesłanie jako
artysty, artysty geja i ma on do tego prawo.
Teatr Warlikowskiego stał się w Polsce, ale też poza jej granicami sztandarem mniejszości seksualnych -LGBT. Ich sytuacja w wielu krajach na świecie nie jest wesoła. Warlikowski o swoich neurotycznych i gejowskich obsesjach mówi wprost. Być może jako jedyny i na tym polega jego wyjątkowość. Na świecie wszędzie tworzą reżyserzy homo: teatralni,
operowi, filmowi. Czasem z ich produkcji można się zorientować jakie są ich
preferencje czy obsesje-na przykład u Oliviera Py, ale z reguły są dość dyskretni,
i w zasadzie robią teatr dla wszystkich. Krzysztof Warlikowski ma na swoim koncie również i dobre przedstawienia. Robiąc „Anioły
w Ameryce” opowiadające o dramacie gejów, o ich potrzebie miłości”
zrobił przedstawienie w zasadzie o wszystkich i dla wszystkich. Kabaret warszawski jest natomiast neurotyczną, obsesyjną wizją świata gejów. To histeryczny Krzyk Warlikowskiego o akceptację, o prawo do istnienia.
Zastanawiałam czy dałabym 19 milionów Warlikowskiemu na jego teatr (taką decyzję podjęły przed kilkoma dniami władze miasta Warszawy) i doszłam do wniosku, że tak. Jako przeciwwagę na nasilające się myślenie nacjonalistyczne, na szerzącą się nietolerancję, na wszechobecność kościoła katolickiego. Myślę, że teatr Warlikowskiego będzie bastionem nie tylko kochających, ale również myślących inaczej. I mimo, że ostatnio nie jestem wielkim fanem jego wizji artystycznych, uważam, że jego teatr jest ważny. Tej
mniejszości należy się ochrona, a więc dlaczego nie własny teatr?
Może na drugą część wybiorę się do Warszawy?
Może na drugą część wybiorę się do Warszawy?
Trzymam kciuki, by w Warszawie, w języku ojczystym, na dodatek, spektakl odkrył swoje inne twarze i był nie tylko... kabaretem :)
OdpowiedzUsuńByło w języku ojczystym, przynajmniej teoretycznie, ale Warlikowski ma chyba jakiś rodzaj alergii na polski i wrzuca sporo dialogów w obcych językach...to chyba taka maniera, na scenie ma być światowo! Dziękuję za kciuki!
OdpowiedzUsuńWe Wrocławiu nie udało mi się dostać na gościnny "Kabaret" biletów, pewnie łatwiej byłoby w Paryżu... ;) Teatr Warlikowskiego znam, niestety, tylko z lektury.
OdpowiedzUsuńTo bardzo szkoda, chętnie usłyszałabym Twój głos:)
OdpowiedzUsuńNo chyba nie ma Pani erudycji mistrza. Poważyłbym się nawet na twierdzenie, że nie ma Pani podstawowej erudycji.
OdpowiedzUsuńPierwsza część spektaklu nie sugeruje powiązań z "Kabaretem" tylko jest ADAPTACJĄ FILMU. Tekst Van Drutena stanowił podstawę dla autorów musicalu i filmu, jednak sam Warlikowski mówił, że inspiruje się filmem jako takim.
Scena lekcji angielskiego, w której widzi pani bezsensowne dialogi które skąd się wzięły nie wiadomo- ma swój odpowiednik w filmie, jest z niego zaczerpnięta. I dokładnie wiadomo gdzie jest osadzona.
W tej scenie Chris nie jest (jeszcze) chłopakiem sali, poza tym czy ocena moralna bohaterów powinna być kryterium oceny estetycznej dzieła?
Tyle merytorycznych uwag. O głupim (tak, jest to głupie co Pani pisze) odczytywaniu spektaklu nie warto pisać, bo pisanie recenzji po zobaczeniu POŁOWY spektaklu (i jeszcze przyznawanie się w niej do tego że nie widziało się całości) już przekreśla jakąkolwiek wartość tego tekstu.
Zapewniam jednak, że dla MYŚLĄCEGO widza po zobaczeniu właśnie "gejowskiej" drugiej części jasne staje się, że Warlikowski bardzo krytycznie podchodzi do koncepcji tworzenia utopijnych enklaw dla mniejszości w nieprzyjaznym świecie i do hedonizmu traktowanego jako substytut wolności. (po przeczytaniu Pani wypowiedzi mam poważne wątpliwości czy rzeczywiście nie powinna Pani chodzić na koncerty rockowe lub do cyrku. Prawo widza wyjść ze spektaklu, ale jeżeli pisze się bzdury i jej publikuje, proszę się liczyć z tym, że nie każdemu spodoba się Pani "nie wiem, ale się wypowiem")
Pozdrawiam serdecznie i proszę, żeby jak następnym razem zechce Pani pisać o teatrze, zapoznała się z CAŁĄ WYPOWIEDZIĄ jaką daje reżyser na scenie i zapoznała się z podstawowymi pojęciami potrzebnymi do takiego zajęcia.
P.S. Nie jestem histerycznym fanem Warlikowskiego i "Kabaretu", który wydrapuje oczy bo komuś się nie podobało. Powstało (proszę sobie wyobrazić) w Polsce bardzo wiele tekstów, które potraktowały spektakl gorzej niż Pani, ale pisali je ludzie którzy potrafią pisać o teatrze, były znakomite (choć się z nimi nie zgadzałem) warsztatowo i pokazywały to, że ich autor zrozumiał cokolwiek ze spektaklu. Pani nie zrozumiała nic z tej połowy, którą widziała. Bo to co przeczytałem to jedynie bełkot obrażonej mieszczki, która laboga, zobaczyła pedałów na scenie i majtki lub ich brak u Cieleckiej. I jeszcze uważa, że wie lepiej niż nie tylko rzesze widzów i wybitnych krytyków teatralnych, ale i sam reżyser, o czym ten ostatni zrobił spektakl.
Na aż tyle miłych komplementów to chyba sobie nie zasłużyłam! Zdaję sobie sprawę, że nie dorównuję mistrzowi w erudycji, ale czy zna Pan wielu, którzy mu dorównują? Jak pan zapewnie wie, w teatrze od wieków trwa debata, czy teatr jest sztuką elitarną czy też popularną. Byli tacy, którzy bronili tej pierwszej tezy, ale wielu również uważa, że teatr powinien być zrozumiały dla każdego (Bertold Brecht) i takie jest również i moje zdanie. Jeśli chce się przemycić coś więcej, to trzeba umieć to zrobić, a nie zarzucać widzowi, że jest niedouczony, niedokształcony, głupi. Teatr jest dla widza, a nie dla reżysera, który użyje go do zaspokajania własnych potrzeb estetycznych i intelektualnych. Przeciętny widz, taki jak ja, przychodzi na spektakl, płaci 30 euro i chce coś ciekawego zobaczyć, wzruszyć się, zrozumieć, przeżyć estetycznie.
UsuńPrzyznam się panu, że bardzo rzadko wychodzę z teatru przed końcem a oglądam dużo. W Paryżu mamy sporo przyzwoitego teatru, takiej klasy reżyserów jak Thomas Ostermeier, Stephan Braunschweig, Ariane Mnouchkine, Robert Wilson czy Irina Brook (ostatnio objęła dyrekcję teatru w Nicei, ale widziałam prawie wszystkie jej spektakle). Z żadnego z przedstawień tych reżyserów nie wyszłam przed końcem, ale wręcz przeciwnie-żałowałam, że przedstawienia trwały tak krótko.
Pisze pan, że moje skromne uwagi to bełkot obrażonej mieszczki. Proszę sobie wyobrazić, że przed kilkoma laty, mimo przejmującego zimna bo wiał Mistral, do rana oglądałam przedstawienie tegoż Krzysztofa Warlikowskiego w Awinionie „Anioły w Ameryce”. Spektakl znakomity, każda scena miała swoje uzasadnienie i o 3.30 rano na stojąco biliśmy brawa. Było o gejach. Nie przeszkadza mi nagość na scenie, ani tematyka. Ale dzisiejszy Warlikowski już mnie niczym nie porywa, jest moim zdaniem artystycznie jałowy i naprawdę nie obchodzi mnie co pisze i myśli o nim krytyka i widzowie. Po prostu mam własne zdanie. Jego teatr, to nie jest moja para kaloszy. Czy jest jakiś ważny powód, dla którego musi mi się podobać teatr pana Warlikowskiego? Pan nie musi znać markiza de Sade, a ja nie muszę znać „Kabaretu”. Pan jest fanem Warlikowskiego a ja nie i nie ma o co kruszyć kopii. A moje uwagi napisane po obejrzeniu tylko jednego aktu? Nie wiem, czy po obejrzeniu obu części moja percepcja by się diametralnie zmieniła.
Pozdrawiam serdecznie!
Nie zmieniłaby się. To beznadziejny sposób na spędzenie pięciu godzin. Chyba że jest się dewiantem seksualnym w poszukiwaniu katharsis w odkryciu że są inni dewianci. A pretensjonalne teksty p. Poniedziałka sugerujące że z Warszawiakami jest coś nie tak bo zaskoczeni pytaniami o kondycję ich życia nie czują chęci odpowiedzi, drażni bardziej jeszcze niż ten mdły, długi i jałowu quase-spektakl.
Usuń