Widownię efemerycznego teatru, zbudowanego na dziedzińcu pałacu Topacz na przedmieściach Wrocławia, zajmowała w sobotę wieczorem publiczność zakutana w grube szale, wełniane chusty i opasłe koce. Było zimno, nieziemsko zimno i nie pomogły nawet wdmuchujące pod scenę gorące powietrze wentylatory. A mimo to, punktualnie o godz. 21.00 zgasły światła i rozpoczęła się plenerowa inscenizacja „Skrzypka na dachu”, którego zarówno libretto jak i muzykę znacie zapewne na pamięć tak jak ja, ale który usłyszany ze sceny, za każdym razem sprawia, że łzy, jak grochy, kapią nam z oczu.
Dyrygująca orkiestrą Ewa Michnik przywdziała na tę okazję futro, co wyglądało kuriozalnie, ale było aktem koniecznym wobec panującego "na sali” zimna. Nic to jednak. Już po kilku minutach od rozpoczęcia się spektaklu zastygliśmy (bynajmniej nie z powodu zimna) w świecie wykreowanym przez Steina, Bocka i Harnicka, wsłuchując się w głos Tewje mleczarza opowiadającego historię swojej rodziny i ukochanej Anatewki. Najpierw z domu Tewjego odchodzi najstarsza córka Cajtl, wychodząc za mąż za ubogiego krawca Motela i mimo, iż nie takiego męża sobie Tewje na zięcia upodobał, to jednak zgadza się na ich ślub, błogosławi. W rewolucjoniście Percziku zakochuje się piękna Hodel ( najcudowniejszy głos we wrocławskiej inscenizacji!) i wyrusza za swoim wybranym na Syberię. Wreszcie z domu starego mleczarza odchodzi również, ale tym razem wbrew jego woli najmłodsza, Chawa, poślubiając w tajemnicy przed ojcem Rosjanina Fiedkę. Tej również stary Tewje wybaczy, gdy wyruszy za mężem do Kijowa. Na koniec rozpada się również chagallowski świat Anatewki, jego mieszkańcy muszą opuścić miasteczko, taki jest ukaz carski. Ten nowy świat- śpiewają w „Skrzypku” –będzie nam obcy, i tam wszyscy będą wobec nas obcy”.
Dobrnęliśmy wszyscy, mimo zimna i późnej pory, do końca tego pięknego, magicznego spektaklu. Gdy w niedzielę wsiadałam w samolot wiozący mnie z powrotem do Paryża mając w uszach muzykę i historię Tewjego, w samolocie przysiadła się do mnie młoda kobieta. Po wymianie kilku grzecznościowych zdań- zaczęła opowiadać o sobie: że jest z Kłodzka, że mieszka w Paryżu, ma męża Francuza, który prowadzi restaurację i dwoje małych dzieci. Przez godzinę i czterdzieści minut, bo tyle trwał lot, opowiedziała mi całe swoje życie: zwierzała się z lęku, że dzieci nie będą mówiły po polsku, z tęsknoty za domem w Kłodzku, za rodzicami. O tym, że w Paryżu jest sama…zupełnie sama. Przypomniałam sobie postać Hodel, tym bardziej, że była uderzająco podobna do aktorki. Gdy wspominała Kłodzko, jej oczy zrobiły się wilgotne. W Paryżu brakuje światła-powiedziała, czystego powietrza, i tej jakiejś takiej swobody, którą mają moje dzieci w rodzinnym wiejskim domku w Kotlinie. Z tą integracją też różnie, z francuskim kuleje, wymowa nie jest łatwa, te wszystkie e…uwiera samotność, mimo iż dni wypełnia praca, mąż , dzieci…A więc jeździ, bardzo często -Wrocław-Paryż, Paryż-Wrocław…Rozstajemy się samolocie. Ja mam jeszcze do odebrania bagaż, ona spieszy się do dzieci…
W autobusie przysiadam się do starszej pani. Początkowo mam wrażenie, że coś jest z nią nie tak. Gdy pytam, czy miejsce jest wolne nie potrafi odpowiedzieć. Dopiero po chwili orientuję się, że nie zna francuskiego: jedzie po raz pierwszy w życiu na kilka dni do Paryża , ma na imię Suzy a jest…No właśnie. Początkowo nie mogłam zrozumieć, że kobieta o typowej anglosaskiej urodzie, mówiąca nieskazitelnym angielskim mówi o sobie, że jest z… Hiszpanii. Wyjechała 44 lat temu do Malagi, osiadła, założyła rodzinę. Ma jedną córkę, ale mieszka sama, córka wyszła za mąż za Amerykanina i osiadła w Seattle. Doczekała się dwojga wnuków. „Czy nie tęskni pani za córką, za bliskimi, Seattle to przecież tak daleko? –pytam. –Córka z wnukami przyleci latem, do domu…Trzymam dla niej zawsze pokój, który zajmowała, zanim jeszcze wyszła za mąż. Dla niej dom, to jeszcze nadal Malaga, tłumaczy mi z radością, ale nie pytam o nic więcej. Widać pierwsze światła Paryża, dojeżdżamy do Porte Maillot. Ale widzę w jej oczach samotność, tęsknotę…
Wyciągam z autobusu moje walizki, no może nie takie, jakie grały w przedstawieniu „Skrzypka na dachu”, ale jednak walizki. I przychodzi mi na myśl, że nie tylko ja, ale wielu spośród nas dzieli dziś los Tewje mleczarza. Że owo tułanie się po świecie, które niegdyś było domeną wysiedlanych, wyrzucanych Żydów stało się dziś udziałem bardzo, bardzo wielu i jest nas coraz więcej takich żyjących nie u siebie, pozbawionych korzeni, domu, swojego miejsca. Może dlatego libretto „Skrzypka” nie starzeje się i nadal wzrusza?
Po przedstawieniu, znajomy zapytał mnie-Ile razy płakałaś? Ja trzy. Nie wiem-odpowiedziałam mu, nie liczyłam…
Skrzypek to także jeden z moich ukochanych musicali, a nawet jeden z pierwszych, który wywołał całą lawinę dalszych odkryć. I chyba ten pierwsze (te pierwsze, bo jak to u mnie oglądane kilka razy) przedstawienia były najbardziej emocjonujące. Nie pamiętam, ile razy płakałam, a płakałam na pewno i z powodu scen radosnych i tych smutnych; pożegnań - rozstań. Nie wypowiem się co do tematu emigracji, bo nie byłam nigdy zmuszona do wyjazdu (a że nie cierpię przymusu i stawiania pod ścianą pewnie nie byłoby lekko).
OdpowiedzUsuń
OdpowiedzUsuńNie sposób nie wzruszyć się na "Skrzypku", ja też bardzo lubię ten musical. A z emigracją- pewnie łatwiej gdy dokonuje się samodzielnie wyboru, ale rozstania nigdy nie są łatwe: jak to w życiu, coś się zyskuje, ale również coś się traci.
Ja rowniez "wychowalam sie" na Skrzypku na dachu. Nie raz lza sie zakrecila w oku i tygodniami pospiewywalam te melodie.
OdpowiedzUsuńNigdy nie bylam zmuszona do emigracji i do wyjazdu. Zawsze jakos tak wyjezdzalam na troche, wcale moze nie na stale. Wracalam co miesiac dwa lub wiecej zaleznie od zajec i zasobow. Trudno mi wiec zrozumiec co to znaczy emigracja choc od lat nie mieszkam w kraju, a w sumie mieszkalam/mieszkam w pieciu krajach. Tyle, ze zawsze europejskich i zawsze blisko lotniska :)
Straszne musi byc wiedziec, ze skads wyjezdza sie na zawsze... a juz najgorzej za morze czy ocean. To glupie moze, ale dopoki mozna wrocic do domu na piechote po twardym ladzie, to wszysko w porzadku...
Pamietacie jak nic nie latalo z powodu obloku wulkanicznego... Latwo bylo wtedy wrocic z Chorwacji czy Wloch. Gorzej z Wielkiej Brytanii...
No ale odchodze od tematu.
To musialo byc niesamowite grac na swiezym powietrzu przy takiej pogodzie...
Pozdrawiam
Nika
Niko,
UsuńJa już mam sporo lat spędzonych poza krajem na koncie. I sporo przeprowadzek, zmian, rozstań, pożegnań z przyjaciółmi i osobami najbliższymi. Nie jest łatwo, zwłaszcza, gdy ktoś bardzo bliski wyjeżdża za ocean. Masz chyba rację, jeszcze na terenie Europy nie jest źle, choć mimo to, to nie jest to samo, co żyć koło siebie, móc się spotkać z kimś, kiedy się chce, a nie pokonywać za każdym razem nie wiem jakie odległości. Może po raz pierwszy zrozumiałam i doceniłam filozofię Szwajcarów, tradycyjnych, przywiązanych do własnej wioski, ziemi, regionu, doliny. Przypominają mieszkańców Anatewki. Zawsze uważałam to za rodzaj archaizmu, bo przecież w dzisiejszym świecie...ostatnio coraz częściej myślę, że mają rację.
Eh, zimno, nie zimno. Prawdziwi artyści, zawsze, tak jak potrafią pokażą nam jak to 'z prawdziwym życiem' bywa. A gdy jeszcze wokół pałac Topacz, ze swoimi parkami, stawami, przywróconymi do życia zabudowaniami wokół... Gdy światła wyczarowują świat, zda się miniony.
OdpowiedzUsuńFaktycznie, mityczny żyd-tułacz jest w każdym z nas. 'Okoliczności' miotają nami jak liśćmi na wietrze; szukamy, zgadzamy się (gdyśmy rozumni) bo co dać może niezgoda.
Dobrze, że zamieściłaś te pirackie (?) fotki; zaświadczają, że warto było brać koce i siedzieć 3 godziny z okładem na plastikowych krzesełkach. I choć możnaby winszować sobie więcej po operowym spektaklu - biorącym na warsztat operetkowy repertuar - warto było. Miło ronić łezkę nad wiecznie żywymi prawdami, miło pokołysać się w rytm ever green'ów, miło widzieć, że naród wali setkami by (wydawszy setki) wziąć udział w spektakularnym przedsięwzięciu.
Bo... i ja tam byłam i (tylko) kawę i zieloną herbatę piłam :)
UsuńNiby ten mityczny żyd-tułacz teraz taki bardziej radosny, sam się udaje na emigrację, więcej -nawet nie chce wracać do rodzinnej "Anatewki", ale to tylko pozór, jak się poskrobie to wyłażą z puszki różne upiory...Ach te plastikowe krzesełka...nie dają ci spokoju a ja popatrz...zapomniałam, tak mnie urzekły owe, jak piszesz-evergreeny! Do następnego!
W podróży wspaniałe jest to, ze spotykamy ludzi. Każdy człowiek to inna historia, wiele tajemnic i znaków zapytania.
OdpowiedzUsuńI później nam się głowić i szukać na te znaki zapytania odpowiedzi...
UsuńHolly, pięknie zestawiłaś losy rodziny Tewje Mleczarza z życiem współczesnych nomadów, pozbawionych korzeni, wiecznie w podróży. Z konieczności, z wyboru, dla przyjemności wciąż się przemieszczamy, przeprowadzamy, szukamy lepszego. Lepsze jest wrogiem dobrego...
UsuńI ja tam byłam i zieloną piłam, a kiedy nad spiętrzonymi dekoracjami Anatewki zaświecił PRAWDZIWY księżyc w pełni, nad głowami pokazały się PRAWDZIWE gwiazdy, zabrzmiała niezwykła muzyka, żadne zimno by mnie stamtąd nie przegnało :)
Holly masz cos w sobie dobrego, ze ludzie sie dziela z Toba swoim zyciem:-) To jest dar - umiejetnosc sluchania ludzi. Zdobylas ich zaufanie ze sie podzielili swoja historia:-)
Usuń
OdpowiedzUsuńBee,
Tak jakoś przypadkowo to wszystko razem mi się połączyło...A może pozostawałam pod wrażeniem opowieści Tewjego? Jeszcze my jak my, w kocach i czapkach, ale ciekawa jestem jak wytrzymała orkiestra i aktorzy i czy nie zapłacili tego szaleństwa dużym przeziębieniem.
Tym bardziej, że szaleństwo artystów trwało trzy wieczory. Mam nadzieję, że kaganek... Sztuki grzał ich wystarczająco.
UsuńNiestety, "Skrzypek" jest "coraz bardziej aktualny" również w kontekście dramatów całych narodów zmuszanych do ucieczki ze swoich domów, krajów...
Czasem skrawki historii prawdziwych, powierzonych nam tylko, są nawet bardziej inspirujące od tych scenicznych i znanych... Bardzo ciekawy wpis, pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuń