Z Paryżem nigdy się nie rozstajemy, a jeśli już, to tylko wówczas, gdy zaistnieje
konieczność rodzinna, zawodowa i właściwie
tylko po to, żeby gdzieś daleko, powiedzieć sobie po cichutku, tak, aby nikt nie usłyszał, że
„ nie ma piękniejszego miejsca na świecie niż...”. Zgodzicie się ze mną,
nieprawdaż?
I w takim oto nastroju wsiadłam przed kilkunastoma dniami w samolot linii
United Airlines, aby spędzić kilka przymusowych (obowiązki rodzinne) dni w Nowym
Jorku. Niczego sobie po tej podróży nie obiecywałam, będąc raczej w strachu, jak zniosę ośmiogodzinną podróż samolotem, zmianę czasu i klimatu(zanosiło
się na spore upały) i czekające mnie przez kilka dni, intensywne maszerowanie po hałaśliwym mieście. Po moim ostatnim pobycie przed sześcioma laty pozostały mi w pamięci jedynie niezwykle przyjemne wspomnienia „Seattle café” czyli baru przy
Times Square, gdzie podawano najlepsze śniadanie na świecie i mniej przyjemne- zaliczania przez 9 dni wszystkich turystycznych obiektów, jakimi to
miasto dysponowało. Ale żadnego zachwytu, ani oczarowania Wielkim Jabłkiem nie
doznałam.
A więc „ab ovo”. Podróż okazała się dużo przyjemniejsza niż się
spodziewałam. Przede wszystkim nadrobiłam zaległości filmowe począwszy
od „Artysty”, „ Mojego tygodnia z Marylin” a na „Amelie Poulain” skończywszy (jak
widać, ciągle jeszcze psychicznie tkwiłam w Europie, więcej- na Montmartrze…), ostatnie dwie godziny
podróży upłynęły mi na czytaniu, a właściwie doczytywaniu „Niepraktycznego
przewodnika” po Nowym Jorku Kamily Sławinskiej, który pochłonął mnie
całkowicie. Nie ma w nim właściwie żadnych adresów, godzin otwarcia muzeów,
miejsc, do których trzeba się koniecznie udać, a czyta się tę książkę z
wypiekami na twarzy, jak fascynującą opowieść o ludziach, o podskórnym życiu
miasta, tętniącym, dynamicznym, takim, w którym można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Jest to bez wątpienia
najlepszy przewodnik jaki kiedykolwiek czytałam! Szkoda, że brakuje mi talentu,
aby podobny napisać o Paryżu, bo przydałby się, naprawdę! I tak pełna obrazów
Nowego Jorku z książki pani Sławińskiej i zaopatrzona w kilka adresów przez nią
sugerowanych, wylądowałam na lotnisku Newark po ośmiu godzinach lotu.
Znalezieniu się na innym kontynencie towarzyszy zawsze jakieś bardzo
dziwne uczucie zagubienia, podświadome może odczucie, że nasz dom jest bardzo, bardzo daleko, gdzieś pod drugiej
stronie Oceanu. Podróż na Manhattan trwa może z pół godziny, ale gdy pojawiają się przed
naszymi oczami pierwsze widoki drapaczy chmur, pierwsze doskonale nam znane
obrazy Nowego Jorku, dech zapiera nam w piersiach. To tak jakby po wielu latach
małżeństwa zaczynał nas podrywać jakiś przystojny mężczyzna, a my byśmy się wahali, czy wolno nam z nim zgrzeszyć?
I zgrzeszyłam. Chociaż bardzo długo próbowałam się bronić. Mężczyzna
okazał się nie do odparcia. Nie wiem, czy spowodowała to książka Kamily
Sławińskiej, pora roku sprzyjająca zakochaniu(przecudownie na każdym kroku
kwitły drzewa owocowe) czy też po prostu samo miasto jest tak pełne wdzięku i
urody, że stajemy się bezbronni, dość, że udało mu się mnie uwieść…
Jak podkreślała wielokrotnie autorka niepraktycznego przewodnika, każdy
ma Nowy Jork taki na jaki zasługuje, co należałoby chyba rozumieć, że miasto
odsłoni nam tylko tyle, ile my sami mu damy, lektur, pasji, własnych przeżyć.
Mój Nowy Jork, to miasto fotografów, o Dianie Arbus i Berenice Abbott
pisałam nie tak dawno. To ich oczami oglądałam każdy skwer, róg ulicy
spacerując po Central Parku, dzielnicami Manhattanu: Soho, Greenwich Village, East Village, Midtown czy Theatre District.
Tym razem, żadnych muzeów, żadnych obowiązkowych wizyt (no, może z wyjątkiem
Brooklyn Museum, połączonym ze spacerem po dzielnicy), ale przyglądanie się
twarzom ludzi, słuchanie akcentów, wąchanie zapachów ulicy i przewracanie oczami za
błyszczącymi w słońcu barwnymi ciężarówkami.
Może po raz pierwszy czułam, że to miasto nie ma żadnych kompleksów,
ani wobec Paryża, ani wobec żadnego innego miasta na świecie. Jest jak nieskończenie piękna kobieta, pewna siebie, od
której nie sposób odwrócić wzroku.
Nie mogłam się wyzwolić od Diany Arbus, szukałam jej „freaks”, jej
dziwaków, tak jakbym miała nadzieję, że ujrzę ich gdzieś na rogu ulicy, w
miejscach, w których ona bywała. Gdy weszliśmy w okolice Strawberry Fields,
fragmencie Central Parku, z wmurowaną tablicą „Imagine” poświęconą Johnowi
Lennonowi, spostrzegłam siedzącą na ławce ubraną w robione na drutach stroje niemłodą
już kobietę…popychała przed sobą wózek. Przyglądałam jej się dość długo, gdy
nagłe towarzysząca mi młoda osoba zapytała „Czy wiesz, że w tym wózku nie ma
dziecka? Nie, nie wiedziałam. „Tam śpi
kot…”Nie sposób było odejść nie zamieniając z nią przynajmniej kilku zdań, tak
bardzo wydawała mi się wyrosła ze świata Diany.
Na rozstanie zdjęła z ręki własnoręcznie utkany wełniany
łańcuszek…podarowała jak talizman, na drogę…Kim była ta kobieta, kim był kot?
Nie sposób nie zauważyć ludzkiego kłębowiska na Union Square, po
pierwsze rozlokowali się tam „Oburzeni”, ciągle są, udzielają wywiadów,
tłumaczą przechodniom i już sama ich obecność powoduje, że Wall Street już nie
jest tak jakby tak arogancka, jak kiedyś . Może właśnie w Nowym Jorku ruch ten
stał się najbardziej aktywny. Roi się też od kręcących się wokół przeuroczych,
kolorowych dziwaków, tworzących klimat miasta, w którym wszystko
jest dozwolone, gdzie nie ma obowiązującego „dress codu” a nawet w
najelegantszych dzielnicach (co w Paryżu jest nie do pomyślenia) można
beztrosko chodzić w zwykłych klapkach…
Księgarnia "Strand", o której tyle słyszałam, to świat sam w sobie. Na
kilku piętrach można właściwie znaleźć wszystko, wystarczy zwrócić się do dyżurującego
przy wejściu księgarza i nasza długa lista zamieni się w kilkanaście małych
karteczek, na których widnieje autor, tytuł, cena i miejsce, gdzie trzeba
szukać.
Nie sposób wyjść u pustymi rękoma. I mnie też się nie udało. Jak na
razie wsiąknęłam w pierwszą nowojorską pozycję, klasyka, którą pewnie wszyscy
doskonale znają. Dla mnie, jest to niezwykłe odkrycie: Betty Smith „ Drzewo rośnie w Brooklynie” . To opowieść o dorastaniu i o rodzinie Francie Nolan. Podzielę
się fragmencikiem tej przepięknej książki w moim tłumaczeniu. Akcja toczy się w dniu narodzin małej Francie.
-„Mamo-(pyta Katie, matka nowonarodzonej Francie swojej nie potrafiącej czytać matki) jestem młoda, mam zaledwie
osiemnaście lat, jestem silna, będę ciężko pracować. Ale nie chcę, aby moje
dziecko dorastało tylko po to, aby tak ciężko harować Co mam uczynić mamo, co
mam zrobić, aby mogła
ona żyć w innym świecie? Od czego zacząć?”
„ Sekret kryje się w czytaniu i pisaniu.”-odpowiada matka „W umiejętności
czytania. Każdego dnia musisz przeczytać swojemu dziecku jedną stronę z kilku dobrych książek. Musisz czytać każdego
dnia, dopóki nie nauczy się czytać sama. Następnie, to ona musi czytać każdego
dnia, ja to wiem, na tym właśnie polega sekret”
„Będę czytać” obiecuje Katie. „A jakie są te dobre książki?”
„Są dwie wielkie książki. Shakespeare jest wielką książką. Słyszałam,
jak ktoś mówił, że kryją się w niej wszystkie cuda życia, wszystko, czego
człowiek może dowiedzieć się o pięknie, wszystko co powinien wiedzieć o mądrości
i życiu są ukryte na jej stronach. Mówi się, że
te historie, to są dramaty, które wystawia się na scenie. Ale ja jeszcze
nigdy nie rozmawiałam z nikim, kto by widział te wielkie rzeczy”. (…)
-„A ta inna wielka książka”?
-„To jest Biblia, którą czytają protestanci”(…)
„Ale my katolicy, mamy przecież
naszą własną Biblię”
Mary rozejrzała się ukradkiem
wokół siebie. „Nie przystoi katolikowi tak mówić, ale ja wierzę, że biblia
protestancka ma więcej uroku w opowiadaniu o największych wydarzeniach na ziemi i poza nią. Pewien znajomy protestant
kiedyś mi jej fragment przeczytał i tam właśnie znalazłam to, o czym ci
mówię(..) I każdego dnia musisz czytać stronę każdej z nich Twojemu dziecku”…
Spacerowałam po Brooklynie i w uszach dzwoniły mi słowa babci małej Francie.
I jeszcze jedno, nie sposób nie pokochać miasta wielbiącego czworonogi. Są one obecne na każdym rogu, na każdym skraju trawnika-wypieszczone, zadbane, szczęśliwe-tak jak ludzie?
Jaka piękna zdrada, jaki fascynujący jest świat. Łatwiej i przyjemniej dociera się też teraz do każdego jego zakamarka, co budzi nadzieję, że może i ja, kiedyś, aż tam pofrunę.
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem szaleństw holly i młodej damy -widzianych z paryskiego okna :)
Jakie to madre - miasto odsłoni nam tylko tyle, ile my sami mu damy, lektur, pasji, własnych przeżyć, chyba to wykorzytsam, jesli pozwolisz. Ty zgrzeszylas w wielkim jablku, ja dwukrotnie w Rzymie i Florencji. Mam tez nadzieje, ze w tym roku zgrzesze w Paryzu :) Pozdrawiam wiosennie i przesylam sloneczne promyki made in Florence
UsuńNieznane są wyroki boskie…chyba tak się mówi? W każdym bądź razie wizyty za Wielką Wodą serdecznie Ci życzę…na mnie też spadła zupełnie nieoczekiwanie…
OdpowiedzUsuńGuciamal,
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję za miłe słowa-wykorzystuj ile się da, może komuś się jeszcze przydadzą? Dziękuję za promyki słońca z Florencji…płyną…płyną…może jutro dotrą? I nie zapomnij dać znać, gdy zdecydujesz się na „zdradzanie” z Paryżem…Pozdrawiam!
Holly! Super! Nie chce mi się opuszczać Widoku..., ale dzień się właśnie rozkręca, więc muszę.
OdpowiedzUsuńPrimo: lot samolotem - to się nazywa efektywne wykorzystanie czasu. Trzy filmy, jedna książka...i jeszcze powiedz, że miałaś kwadrans na drzemkę...;)
Secundo: zazdroszczę Ci tego romansu; no cóż, odwieczna babska zazdrość; spotkania z kociarką zwłaszcza, ale i ogólnego czaru, nawet tych lśniących kolorowych ciężarówek.
Tertio: właściwie nie muszę zazdrościć, bo dzięki Tobie trochę tego uszczknęłam.
Quatro: a ja nie znam opowieści o Francie, a zapowiada się słodko.:)
Quinto: świetnie, że żyjesz w miejscu, które kochasz. Stary dobry mąż przebaczy. Dołączam do oczekujących na opowieść o Paryżu.
Pozdrawiam!
Tez kiedyś kochałem Paryż, jednak moją największą miłością po dzień dzisiejszy jest Nowy Jork właśnie, dlatego cieszy mnie Twój wakacyjny romans...
OdpowiedzUsuńOpowieść przednia:)Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńTamaryszku,
OdpowiedzUsuńA więc primo: oglądanie filmów w samolocie, to niestety nie efektywne wykorzystanie czasu, a mój sposób na zabicie strachu, zwłaszcza podczas przelotów nad Wielką Wodą…trzeba nie być przy zdrowych zmysłach, żeby dać się zamknąć do tego metalowego pudełka na tyle godzin!
Secundo: Francie, bardzo gorąco polecam! Ja nie mogę się oderwać. Oczywiście pewnie istnieje wersja polska, ale zawsze lepszy oryginał, w więc Betty Smith „The tree grows in Brooklyn”. Mam wrażenie, że czytam o moim własnym dzieciństwie…
Tertio: Ponoć szczęście jest w nas, a nie w miejscu w którym przebywamy, ale Paryż bardzo pomaga…Pozdrawiam serdecznie.
Kosmito,
OdpowiedzUsuńNie wiem, co jest w tym mieście urzekającego, ale chętnie bym tam na jakiś czas zamieszkała…A Ty?
Ja również. Pracuję nad tym...
UsuńCzytywalam kiedys regularnie blog Kamily Slawinskiej o NYC, zwlaszcza ze odkrylam go tuz po kilkumiesiecznym pobycie w tym miescie. Wrocilam zachwycona i ciagle po 10 latach tesknie :) A Twoj blog o Paryzu czytam z taka sama wielka przyjemnoscia jak Slawinskiej "Big Apple"!! Pozdrawiam, kinga
OdpowiedzUsuńChyba tylko Nowy Jork mógłby przebić energią, różnorodnością i natężeniem dziwactw moje ukochane, zakręcone Tokio - polecę kiedyś sprawdzić:) Bardzo trafny fragment o poczuciu zagubienia na innym kontynencie i, jak w przypadku opowieści o Berlinie, udało Ci się, Holly, uchwycić i podać w pigułce atmosferę NYC.
OdpowiedzUsuńKosmito, to życzę powodzenia!
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję. Po pierwszym maja zostaną ogłoszone wyniki losowania o zieloną kartę. Jestem hazardzistą z natury, zobaczymy ;)
UsuńKingo,
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa i również pozdrawiam!
Bee,
OdpowiedzUsuńOj, kusisz, kusisz swoim Tokyo, chyba muszę się tam wybrać!
Bardzo, bardzo podoba mi się blog i świetne opowieści, chociaż ani Paryż, ani Nowy Jork mnie chwilowo nie pociagają. ;-)
OdpowiedzUsuńDodam jeszcze nie na temat, że Andrzej Wajda stworzył kiedyś kilkugodzinny spektakl teatralny "Z biegiem lat, z biegiem dni", a później zrealizował serial, o którym pisałam na blogu Słowem malowane.
Jeżeli widziałaś ten spektakl na żywo, to zazdrość mnie chyba zeżre do spodu. ;-)
A serial dostępny w czeluściach internetu, można sobie wygrzebać, obejrzeć, podelektować się i porównać. ;-)
Pozdrawiam.
Obozowisko Oburzonych miałam okazję podziwiać w Tuluzie (jego ozdobą byli liczni żonglerzy) i doszłam do wniosku, że takie kolorowe grupy lewicowo nastawionej młodzieży (których brakuje w Nicei) dodają miastu charakteru. Może to właśnie Oburzeni, na równi z przewodnikiem i kwitnącymi drzewami zmienili dla Ciebie Nowy Jork?
OdpowiedzUsuń